|

S³oñce ¶wieci³o jasno, ale nie doskwiera³o upa³em. Lasy w dolinie jeszcze nie straci³y li¶ci i mieni³y siê kolorami, a wydawa³y siê spokojne i tchn±ce zdrowiem.
Mieli tu ju¿ pod nogami grunt podwilg³y, miejscami grz±ski, a tu i ówdzie trafiali na rozlewiska i wielkie kêpy trzcin i sitowia, pe³ne ¶wiergotu drobnego, schowanego w gêstwinie ptactwa. Musieli bardzo ostro¿nie wybieraæ drogê, ¿eby przej¶æ such± nog±, a zarazem nie zboczyæ z wytkniêtego kierunku.
Grunt tu ju¿ by³ suchszy i mniej zaro¶niêty, ale mg³y i opary zalega³y nad bagniskami, które wêdrowcy mieli za sob±. Niekiedy odzywa³ siê piskliwie i ¿a³o¶nie jaki¶ smutny ptak, lecz gdy czerwona tarcza s³oñca z wolna skry³a siê w cieniu zachodu, ca³y kraj ogarnê³a g³ucha cisza.
Droga bieg³a krêto, jakby umy¶lnie klucz±c, ¿eby siê skryæ zarówno przed obserwacj± ze szczytów, jak i z równiny, od zachodu. Zanurza³a siê w le¶ne parowy, wspina³a siê na strome skarpy, a je¶li bieg³a bardziej p³askim i otwartym terenem, os³ania³y j± z obu stron ogromne g³azy i kamienne usypiska, za którymi podró¿ni byli ukryci jak za p³otem.
|







|
|
|